Koniec oczekiwania na kolejny zeszyt przygód wesołej pary z wyspy Paraiso nareszcie nastąpił. Na szczęście cierpliwość to moja dosyć mocna strona. Niestety, tym razem mam mieszane odczucia odnośnie tego, czy warto było czekać na czwarty numer serii Rogue & Gambit.
Komiks rozpoczyna się chwilę po tym, jak poznajemy ubraną na czarno (bo czerń taka zła, taka mroczna :P) antagonistkę o imieniu Lavish. Przyznaję, że konstrukcja woluminu jest wtórna. Retrospekcje mieszają się z teraźniejszą. Kelly Thompson dba o to, abyśmy nie nudzili się mimo schematyczności. Pokuszę się o twierdzenie, że sami bohaterowie poznają uczucia względem siebie bardzo mocno. Jakby przeżywali tamte wydarzenia ponownie. Zagadką tej historii pozostaje, skąd się wzięła Lavish, jaka jest natura jej mocy oraz jaki ma cel względem mutantów.
Kreska Pere Pereza jest taka, jak w pierwszym zeszycie. Niezawodna, równa w szczegółach i precyzyjna. Jest coś, co mi się bardzo podoba w pracach tego artysty. Nazwałbym to ukrytą magią, bo na pierwszy rzut oka nic tu nie odbiega od standardów, do jakich przyzwyczaił nas Marvel w wydawanych przez siebie komiksach. Problem z tym zeszytem mam taki, że jest poprawny. Brakuje mi kadrów, które zapadłyby w pamięć i zasługiwałyby na przedruk w większym formacie. I nie upatruję tutaj winy w artystach czy scenarzystach. Frank D’Armata wykonał kawał dobrej roboty nadając barwy rysunkom Pereza. Od strony rzemieślniczej uważam, że jest dobrze. Wszystko składa się w zgrabną całość. Brakuje mi tego kadru – petardy, które znajdowałem w poprzednich numerach.
W bardzo subiektywnym odczuciu “wigilię” wielkiego finału ratuje humor, jakim posługują się postacie Remy’ego i Marie. Są bezczelni, trochę przaśni w pewnych momentach. Gdyby nie interakcje między nimi i dwie mocne retrospekcje, to zeszyt nie byłby wart najmniejszej uwagi. Przeczytałbym tylko i wyłącznie ze względu na to, że lubię tę serię, która podchodzi dosyć ambitnie do aspektów psychologicznych między parą głównych bohaterów.
Szczerze przyznam, że jestem skonfliktowany wewnętrznie czwartym epizodem z tego łuku fabularnego. Jest tutaj wszystko, co było w poprzednich zeszytach: ładne rysunki, rozbudowani główni bohaterowie, ciekawe zagrywki scenariuszowe oraz tajemniczy złoczyńca, który powoli ujawnia zagrane karty. Jednak brakuje mi tego czegoś, co spowoduje, że “kopara mi opadnie”. Cicho liczę, że finał zmiecie mi mózg i zerwie skarpetki. 😉
Jak wam podoba się preludium końca Ring of Fire? Może macie odmienne zdanie od mojego?
Serdecznie zapraszam do dyskusji pod tym tekstem bądź na Faceboku.
Artykuł mogliście premierowo przeczytać na Planeta Marvel