„Gdy będziesz oglądać „Jeden dzień”, możesz mieć wrażenie, że czas naprawdę przecieka przez palce”.
Zastanawiałeś się może, na czym polega fenomen filmów o miłości? Niby to takie proste. W sumie w każdym musi znaleźć się wątek: ona i on, zakochanie, motyle w brzuchu, niepewność, zazwyczaj happy end. Nawet kryminału nie uświadczymy obecnie bez podtekstu seksualnego… no, może faktycznie przesadzam. Wiele osób zapewne irytuje się, widząc na ekranie kolejną parę, gdzie ona myśli: czy zrobić krok naprzód, czy lepiej się nie wychylać, a on – najczęściej – myśli pożądliwie, albo przechodzi od razu do działania, nierzadko później tego żałując. Oczywiście później nie przyzna się do tego. Na pewno nie na głos. Ale… to takie prawdziwe. Fabuła filmowa powinna być przystępna dla każdego widza. Film powinien być kolorowy, z klimatyczną muzyką, z happy endem lub zwycięstwem dobra nad złem. Czyli nieżyciowy.
„Jeden dzień” odchodzi, na szczęście, od utartego schematu. Dlatego jest prawdziwy. Właśnie w jeden dzień, a właściwie pewnego dnia, życie Dextera Mayhew ( w tej kreacji Jim Sturgess i Emmy Morley ( ciepłooka Anne Hathaway) zmienia się nie do poznania, choć potrzeba czasu, aby te zmiany dostrzec. Właściwie dwudziestu lat. Przez dwie dekady życie bohaterów i ich towarzyszy zatacza koła o wspólnym punkcie: 15 lipca. Fabuła filmu rozpoczyna się 15 lipca 1988 roku, w dniu św. Swithina. Warto nadmienić, czego wspomnieniem jest ów dzień. Biskup Winchesteru wyraził ostatnią wolę, aby jego grób znalazł się wewnątrz świątyni. Tak też się stało, gdy 15 lipca 971 roku biskup Etelwold dokonywał procedury błogosławieństwa Swithina. Jako że scenariusz filmu oparty jest na książce i że scenarzystą jest równocześnie autor książki o tym samym tytule ( David Nicholls), warto wcześniej zapoznać się z jej treścią i przemyśleć, czemu ten jeden właśnie dzień posłużył za fundament całej historii. Jakie niesie ze sobą przesłanie, czy czasem nie jest metaforą. Metaforą czegoś, co zostaje wewnątrz. Chyba, że nie chcesz porównywać i doszukiwać się, który fragment pominięto, zmieniono. A jest ich kilka, niestety kluczowych. To jeden z nielicznych minusów filmu.
Bohaterowie lawirują pomiędzy byciem sobą, a byciem jednostką, starając przystosować się do obecnie panujących czasów. Jednym oczywiście wychodzi to lepiej, innym gorzej. Proza życia wyróżnia się na nie mniej ważnym tle Edynburga, Paryża i Londynu. To wszystko dzięki niezwykłej spójności obrazu, dźwięku i scenografii, oraz dobrej grze aktorskiej. Głównym odpowiedzialnym za całokształt odbioru obrazu jest Benoit Delhomme – scenograf, twórca między innymi takich dzieł jak Chłopiec w pasiastej piżamie, Kupiec wenecki a nawet Tożsamość Bourne’a , laureat nagrody AACTA za film Propozycja (2005). Pierwszy plan stanowi Edynburg końca lat 80. W tle przewijają się klimatyczne uliczki Paryża, fontanny i bezstresowo żyjący turyści, jednak większej części filmu towarzyszą nie zawsze urokliwe zakamarki Londynu. Ważnym elementem obrazu jest scenografia, a przede wszystkim kostiumy. Rolę Art Designera przy tej produkcji pełnił Mark Tildesley (m.in. Wierny ogrodnik, W stronę słońca, Happy-go-lucky, 28 dni później). Na szczególną uwagę zasługuje kreacja głównej bohaterki granej przez Anne Hathaway – jej mieszkanie, fryzura, a nawet ‘okulary na receptę’ idealnie wpasowują się w początek lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Tak samo restauracja, w której pracuje odgrywana przez nią postać, jak i sceneria późniejszych epizodów. Z wielkiego ekranu promieniuje nie tylko światło, ale atmosfera odpowiednia poszczególnym dekadom. Muzyka, której twórcą jest jedna z moich ulubionych kompozytorek – Rachel Portman (autorka tła filmów: Księżna, Nie opuszczaj mnie, Piętno, Czekolada, Uśmiech Mony Lizy, laureatka Oscara za muzykę do filmu Emma (1996) ) – jest istotną częścią produkcji. Udźwiękowienie stanowi spójną część filmu – ani nie przejmuje roli głównego bohatera, jak w przypadku Piratów z Karaibów czy Marzyciela (choć tam jest to zabieg celowy – muzyka jako silny, równowartościowy komponent filmu), ani nie znika pozostając niezapomnianą, jak często ma to miejsce przy produkcjach telewizyjnych. Przy współpracy z Peterem Gleaves’em (bardzo aktywnym ostatnio dźwiękowcem – Gra o tron, Żelazna dama, Czarny łabędź, 127 godzin, Samotny mężczyzna, Solista – głównie, jako ARD Mixer) powstaje tło, które wysuwa się na pierwszy plan w momencie, kiedy tego najbardziej potrzeba, dając nienachalnie znać o swojej obecności. Muzyka jest częścią życia, na co dzień często niezauważalną.
Nawet zwykły deszcz może zmienić przeżywaną w danej chwili sytuację. I tak jest też w tym filmie. To duża zaleta. Równie ważny jest sam scenariusz – rok po roku przedstawiany przez Nichollsa. W niespełna dwóch godzinach zamknięte dwadzieścia lat życia. Ukazane radości (rzadkie, gdy nie umiemy cieszyć się życiem – co przedstawiają główni bohaterowie i co może momentami irytować). Plusem (zwłaszcza dla osób czytających wcześniej powieść) są proste dialogi bohaterów, jakby wyrwane żywcem z książki. Oraz autentyczność. Nic tu nie jest udawane, jak w prawdziwym życiu. Raz wypowiedzianych słów nie da się cofnąć backspacem. No chyba, że jest się pijanym. Wtedy nie pamięta się nic. Aby tak właśnie wyglądała relacja głównych bohaterów potrzeba dwójki utalentowanych, bądź co bądź nieźle wyglądających młodych ludzi (i tu kolejny przykład cudotwórstwa stylistów, jak z brzydala stworzyć piękną, emanującą pewnością siebie kobietę, a z przystojnego, zamożnego i lekko narcyzowatego młodzieńca – normalnego mężczyznę). Ich wiedzy teoretycznej, obycia, doświadczenia. Nie tylko umiejętności aktorskich.