MakroRecenzja: The Defenders (2017)

Podzielę się z wami moją historią…. tfu… przepraszam. Podzielę się z wami moją opinią na temat najnowszego serialu, który powstał w ramach kooperacji między Marvelem a Netflixem. A jest to Aven… The Defenders.

Powiem szczerze, że mam mieszane odczucia co do tego serialu. W ogólnym rozliczeniu jest wart polecenia, ale tak jakoś mam albo niedosyt, albo przesyt. To takie trochę trudne do określenia. Chyba za bardzo się nakręciłem na ten serial. 

W ośmiu odcinkach The Defenders oglądamy kulminację, nazwijmy to „Netflix Phase 1”, w której główni bohaterowie poprzednich seriali zbierają się do kupy i zgodnie kopią dupy tym złym.
Znaczy nie zgodnie, bo urok tego serialu kryje się właśnie w interakcjach między bohaterami oraz tym jak niedoskonali i ludzcy są. Nie jest to napompowana akcją i wybuchami bańka bohaterów idealnych. Oni krwawia. Mają słabości. Ich decyzje wpływają na najbliższe otoczenie. Tak, bohaterowie to mocna strona tego serialu. Co ciekawe, fabuła została tak napisana, że nie jest koniecznym znać bohaterów. W narracje wplecione zostały elementy wyjaśniajace pochodzenie i życie danej postaci. I piszę to z pełną świadomością. Bo z seriali Netflixa widziałem tylko dwa sezony DareDevila i Iron Fista. Jessica Jones mnie nie wciągneła, a Luke Cage ominął bokiem. 

Tak, zgadzam się, że dobrze jest znać materiał źródłowy, dla którego The Defenders jest kulminacją. Ułatwia to zrozumienie pewnych rzeczy i niektórych drugoplanowych postaci. 

Kończąc temat historii w tym serialu. Może dupy nie urywa, ale jest zgrabną konkluzją i ma kilka fajnych zwrotów akcji. I jeden, który mnie ucieszył ale i rozdrażnił, bo odebrał dramatyzm zakończenia. Przyjmę to jako nawiązanie do tego, jak Marvel traktuje swoich bohaterów, czyli motyw „on nie umarł, albo umarł, ale długo martwy nie będzie, bo to klon/kosmiczna siła przywróci Go do życia”. 

Bardzo przypadła mi do gustu kreacja moralności postaci w serialu i to jak muszą działać w szarej strefie. Bohaterowie jak i złoczyńcy zostali napisani w taki sposób, że ich decyzje i moralność można by poddać długiej analizie i dyskusji. Taki efekt osiągnięto dzięki ciężkiej pracy scenarzystów, reżyserów jak i kreacji aktorskiej. A to ostatnie należy pochwalić i podkreślić. Aktorzy zostali dobrani fenomenalnie. A Sigourney Weaver zasługuje na aplauz. 

Od strony audiowizualnej, seria Netflixa utrzymuje ponury klimat znany z seriali poprzedzających finał. Jest ponuro, brudno, ciemno. Muzyka i dźwięki miasta podbudowują klimat i dają wrażenie naturalności. Wiele ujęć kręconych było w pół mroku, więc polecam oglądać serial na dużym ekranie i w wysokiej jakości. Efekty specjalne, mimo że jest ich tutaj niezwykle mało, są na wysokim poziomie i nie zaburzają odbioru całości.

Netflix spaprał trochę sprawę promocji. Bo w trailerach wrzucił jedne z najlepszych scen walk. Nie powiem nic złego na pozostałe rozpierduchy, bo choreografowie nie zawiedli moich oczekiwań. Ale nie zdradzili wszystkiego – jak to amerykanie lubią czasami robić. 

Mam mieszane uczucia wobec tego serialu, bo ogólnie był ok. Ale szału jakiegoś nie odczułem. Czasami nawet delikatnie mnie zamulał i chciało mi się spać. Może błędem było robienie sobie maratonu? W moim osobistym odczuciu jest to serial dobry, ale do obejrzenia tylko raz. Polecam fanom seriali powstających w ramach kooperacji Marvel/Netflix

Ten wpis został opublikowany w kategorii MakroRecenzja. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.