Co może robić mężczyzna po trzydziestce w piątkowy wieczór? Część wybierze oczywisty wybór, jakim jest miło spędzony czas z partnerką przy nachosach i filmie. Druga grupa pójdzie na balety i nie będzie pamiętała tego wieczoru, a jedynym przypomnieniem dobrej imprezy będzie poranny ból głowy. Inni udadzą się do lokalnego sklepu z grami planszowymi na turniej w Magic: The Gathering. Miałem przyjemność dołączyć do tej ostatniej grupy.
Gdzieś w głębi zakładam, że jeśli czytasz ten artykuł, to wiesz co znaczą skróty MtG i FNM. Jednak dla wszystkich niewtajemniczonych, postaram się szybko i krótko wyjaśnić zjawisko.
Magic: The Gathering jest kolekcjonerską grą karcianą istniejącą na rynku od 1993 roku. Jej celem jest pokonanie naszego oponenta przy pomocy talii kart do gry. Strategii na zwycięstwo jest mnóstwo. Tak samo jak i kart. Wokół MtG istnieje cała społeczność graczy, która raz w tygodniu spotyka się, by pograć w swoją ulubioną grę. Poprzednie zdanie jest świadomym uproszczeniem, ponieważ celem tej relacji nie jest skupienie się na formatach, turniejach i meta-game, a na doświadczeniu zdobytym podczas mojego pierwszego turnieju w Magica.
Friday Night Magic to cykliczne, oficjalne turnieje budujące lokalną społeczność. By wziąć udział w takim wydarzeniu, trzeba spełnić kilka prostych warunków. Krok pierwszy – dość oczywisty – musimy posiadać minimum 60 kartoników z obowiązującego na danym turnieju formatu. W e-Legionie obowiązuje format „Standard” – w skład waszej biblioteki mogą wejść wyłącznie karty z najnowszych wydań gry (tzw. Core Setu i bloków tematycznych). Jakie kolory i strategie wybierzecie, zależy wyłącznie od was. Następnym elementem jest posiadanie aktywnego numeru DCI – trzeba być zarejestrowanym graczem MtG. Ostatnim etapem jest przyjście do sklepu, który organizuje takie wydarzenie, opłacenie wejściówki i start w turnieju. Nie zapomnijcie o tym, by dobrze się przy tym bawić, niezależnie od łomotu, jaki dostajecie.
„Medżiki” są częścią mojego życia. Towarzyszyły mi w pięknych czasach gimnazjum. Królowała wtedy siódma lub ósma edycja. Z czasem zmieniały się moje zainteresowania, jednak pamięć o tej grze nie bladła. Po drodze zdarzały się pojedyncze gry, poznawanie Commandera (pozdrawiam w tym miejscu Wodza, Borsuka, Toma i Milczara), Open House we Wrocławiu. Jednak wielki powrót nastąpił w tym roku za sprawą MtG Areny – elektronicznej wersji wspominanej gry. Dla osoby takiej jak ja to świetne rozwiązanie na zapoznanie się z najnowszymi zasadami i mechanikami gry. Arena pozwala na budowanie własnych talii i testowanie ich pod kątem skuteczności z zachowaniem minimalnych kosztów. Aplikację traktuję jako poligon testowy, dzięki której zbudowałem swoją aktualną czerwono-zieloną talię, którą kupiłem w postaci pojedynczych kart i przyniosłem na FNM.
Sam turniej to ciekawe, nowe doświadczenie. Spotkanie innych pasjonatów, gdzie każdy reprezentuje inny charakter i styl gry to coś fascynującego. Nie spotkałem się z negatywną reakcją na moje błędy. Zdarzyło się ich trochę. Turniej zaczął się chwilę po 17:00. Zamknął w sobie 5 rund po 45 minut w systemie „Swiss”. Skończyliśmy rozdaniem nagród około godziny 21:00. Do wygrania były karty z najnowszej podstawki – CoreSet 2020, które przyznawane były na zasadach draftu. Nagrody były rozłożone na stole w zależności od rzadkości i każdy uczestnik wybierał jedną kartę zaczynając od zwycięzcy turnieju, kończąc na osobie zajmującej ostatnie miejsce.
Zająłem szesnaste miejsce na osiemnastu graczy. Jak na debiut i jeszcze niedopracowaną talię, uważam to za dobry wynik. Dzięki temu do mojej kolekcji trafiły dwie karty – foil (błyszczący) Fire Elemental i Scampering Scorcher.
Moje kolory to czerwono-zielony z lekką nutką niebieskiego. Dzięki moim Elementalom udało mi się kilka gier wygrać lub być bardzo blisko zwycięstwa. Pierwsza gra z Bartkiem, który opierał swoją talię na planeswalkerze znanym jako The Wanderer skończyła się dla mnie zwycięsko. Miałem ogromne szczęście, bo moje karty podchodziły świetnie. Mojemu rywalowi mniej. Podejrzewam, że miałbym mocno przechlapane, jakby jego kombinacje weszły.
W drugiej rundzie poszło mi znacznie gorzej. Przegrałem 0:2 z Mateuszem, który w najmocniejszym punkcie gry miał na stole trzy sztuki „Field of The Dead” budujące mu armię nieumarłych. Walczyłem do końca, bywało blisko. Rozgrywka przebiegła w bardzo sympatycznej atmosferze i w takiej samej się zakończyła.
Trzeci pojedynek przeciwko Jakubowi trwał długo. Przegrałem przeciwko niebieskiej talii, która kontrowała każde moje zagranie.
Runda czwarta należała do Dawida i jego białoniebieskiej talii. Bezsprzeczne 2:0.
Ostatnia moja gra tego dnia to zderzenie z koziołkiem należącym do Miłosza. Gatebreaker Ram dał mi mocno popalić. Prosta, skuteczna strategia, która rozniosła mnie w pył. Dwa razy z rzędu.
Friday Night Magic to świetne miejsce na debiut turniejowy, wymianę kart oraz opinii. Z każdej potyczki wyciągałem nową lekcję. Pozostali gracze dzielili się sugestiami i ciekawostkami, które mogłyby wpłynąć na poprawę mojej talii.
Na koniec kilka słów o organizatorach, czyli sklepowi e-Legion.pl. Z perspektywy „świeżaka” to organizacja była bardzo dobra. Wszystko poszło sprawnie dzięki Karolowi i Kostkowi, którzy pilnowali porządku i służyli pomocą, kiedy reguły gry były niejasne. Gdy kilka dni wcześniej odbierałem kartoniki z Rudą i Elemelami wyjaśnili, co będzie potrzebne na start w FNMie.
Dzięki nowym doświadczeniom zdobytym podczas tego wieczora, istnieje spora szansa, iż zostanę stałym bywalcem tego typu wydarzeń. Osobiście polecam odwiedzić świdnicki e-Legion oraz organizowane przez nich wydarzenia związane z Magic: The Gathering.
Na koniec dodam, że być może kolejny przystanek i relacja, będzie powiązana z tym artykułem, ponieważ nadchodzi premiera nowego dodatku do MtG. Baśniowy Throne of Eldraine przybędzie już niedługo.